bjag

napisał o Zjednoczone stany miłości

Zdobywca Srebrnego Niedźwiedzia za scenariusz na festiwalu Berlinale. Odtąd tamtejsze wyróżnienia muszę postrzegać jako brutalne przestrogi. Żenujący scenariusz epatujący golizną jest bowiem najsłabszym elementem tego kiepskiego filmidła. Rok 1990, szara Polska tuż po transformacji (scenografię liczę na plus). Na jednym osiedlu żyją cztery nieszczęśliwe kobiety: nieszczęśliwa żona zakochana w księdzu, nieszczęśliwa dyrektorka szkoły zakochana w lekarzu, nieszczęśliwa, podstarzała lesbijka zakochana w atrakcyjnej, nieszczęśliwej sąsiadce. Za sprawą marnej ekspozycji ich losy prawie w ogóle nas nie obchodzą. Igła emocjomierza podskakuje tylko raz, w finale środkowej etuidy, a to za sprawą talentu aktorskiego Cieleckiej i Chyry. Ale nadzieja na uratowanie filmu okazuje się płonna, bo reżysera najbardziej interesuje wspinanie się na wyżyny nudyzmu. Po skończonym seansie mamy ochotę zrobić to samo, co Marzena w finale – rozebrać do naga, zwymiotować do miski, położyć na podłodze, rozpłakać.