bjag

napisał o Invictus - Niepokonany

Od historiograficznego fresku Clinta Eastwooda szybko zaczynają odpadać spore płaty farby. Początkowo sądzimy, że mamy przed sobą imponującą opowieść o apartheidzie w RPA. Niestety, fabuła „Invictusa” okazuje się uproszczona. Na niewielu wątkach nie sposób wszak rozpiąć porządnego socjologicznego tła. Reżyser uprościł kwestie rasowe, odcedził gorzkie, trudne pytanie. Przedstawił apartheid przez pryzmat relacji czarnych i białych goryli Mandeli, którzy początkowo się nie znoszą, ale potem, oczywiście, zaprzyjaźniają. Trąci hollywoodzkim kiczem. Więc może „Niepokonanego” winniśmy po prostu postrzegać jako biopik poświęcony wielkiemu Madibie? Za taką interpretacją przemawia fenomenalny Morgan Freeman w prawdopodobnie życiowej roli. Niestety, monumentalna postać odchodzi w ostatnim akcie na dalszy plan. „Invictus” zamienia się w film sportowy o drużynie Matta Damona kopiącej z zapałem piłkę do rugby. Szkoda tylko, że w rzeczywistości zwycięstwo nad Nową Zelandią wyglądało mniej heroicznie.